Zakochane, zapomniane. Smutne losy żon i kochanek słynnych osobistości II Rzeczypospolitej
Niełatwo jest być „tą drugą”. Tą mniej kochaną (jeśli w ogóle), czasem lekceważoną, czasem wręcz zapomnianą kobietą. Taką, o której cicho szepcze się w towarzystwie, rzucając w jej stronę współczujące spojrzenia. Taką, której nigdy w zasadzie nic nie obiecywano, więc nie powinna oczekiwać szczęśliwego zakończenia związku, a jednak… Współczujemy im, bo to nie zawsze był ich wybór. Na przełomie XIX i XX wieku żyły „w piekle”, jak to precyzyjnie sformułował Tadeusz Boy-Żeleński w swoich publicystycznych pracach, społecznych i religijnych norm, które m.in. związki pozamałżeńskie kobiet często sprowadzały wręcz do prostytucji, podczas gdy romanse mężczyzn były traktowane bardzo pobłażliwie. Efektem tych kobiecych romansów był nie tylko ostracyzm społeczny, ale też samobójstwa, a w najlepszym razie zmarnowane życie, nie każda bowiem z prezentowanych poniżej kobiet miała w sobie na tyle silnej woli, poczucia własnej wartości i – niestety! – pieniędzy, aby żyć godnie i niezależnie. Były ofiarami swojej epoki, ale także ofiarami miłości, z której nie potrafiły zrezygnować.
Rusałka z butelką wina
Smutne i tragiczne losy były Marty Foerder, której nazwisko z pewnością nie figuruje w indeksach podręczników szkolnych. Ta urodzona w 1872 roku rodzinie zamożnego żydowskiego kupca kobieta miała nieszczęście spotkać około 1880 roku w rodzinnym domu w Wągrowcu błyskotliwego gimnazjalistę, Stanisława Przybyszewskiego, którego tam skierowano w ramach kary za złe zachowanie. „Stachu” podówczas jeszcze nawet nie myślał o tym, że kiedyś stanie się poczytnym poetą, prekursorem modernizmu i stworzy słynną na całą Europę grupę literacko-towarzyską – pobierał stypendium, a dodatkowo uczył Martę i jej siostrę gry na fortepianie. Początkowo nawiązał romans ze straszą Różą, a Marta była jedynie obserwatorką i przyzwoitką; związek jednak szybko się skończył, gdy „nakryto” młodych na schadzkach. Marta jednak nie zapomniała o przystojnym artyście i gdy los zetknął ich w 1891 roku w Berlinie, gdzie Stanisław wyjechał na studia, pierwsza wprosiła się do mieszkania Przybyszewskiego, wtedy już bywalca salonów, z butelką wina w ręku. Rusałka o pięknych, rudych włosach.
Prawda była taka, że Stanisław Przybyszewski jej nie kochał. Litował się nad nią; poza tym jako człowiek próżny był zadowolony, że dziewczyna go adoruje i bezgranicznie wielbi. Przestraszył się dopiero wtedy, gdy okazało się, iż Marta jest w ciąży. Były to czasy dla niego jeszcze niełaskawe, nie osiągnął jeszcze sukcesu i nie miał pieniędzy, więc oboje klepali biedę; tym niemniej narodziny syna trzymane były w ścisłej tajemnicy przed rodziną Przybyszewskiego, która planowała zaaranżować jego małżeństwo, i to na pewno nie z Foerderówną. Zwyczajem berlińskiej bohemy, znikał na całe dnie i noce, i wracał zazwyczaj pijany, a Marta musiała zajmować się dzieckiem i zdobywać pieniądze na jedzenie. Nie było to życie, o jakim marzyła, zwłaszcza że o ślubie Stachu nie chciał słyszeć.
Sytuacja materialna polepszyła się nieco, gdy Stanisław dostał pracę jako redaktor „Głosu Robotniczego”. Zamieszkali wtedy razem z jego bratem i żoną w jednym dużym mieszkaniu. Coraz bardziej popularny i rozchwytywany towarzysko Przybyszewski rzadko bywał w domu, nawet gdy urodziło się jego drugie dziecko, córka. I stało się, iż w marcu 1893 roku poznał femme fatale tamtej epoki, Norweżkę Dagny Juel; w sierpniu tego roku ożenił się z nią, nie bacząc na zobowiązania wobec matki swoich dzieci.
Trudno powiedzieć, co spowodowało, iż po takim upokorzeniu Marta nie odeszła od Przybyszewskiego – jednym z najbardziej prawdopodobnych hipotez jest to, że nie potrafiła żyć bez niego, kochała go do szaleństwa. Przez kolejne dwa lata pozwalała, żeby Przybyszewski, będąc przecież żonatym człowiekiem, mieszkał na przemian z nią i z Dagny. W 1895 roku obie były w ciąży.
Ostatnią rozmowę z Martą Stanisław przeprowadził podobno na początku czerwca 1896 roku – jego konkubina była wtedy w szóstym miesiącu ciąży z ich czwartym dzieckiem. Nie wiadomo dokładnie, o czym rozmawiali. Kilka dni później szwagier i jego żona znaleźli Martę martwą w wannie. Zrozpaczona kobieta otruła się.
Stanisław Przybyszewski został początkowo oskarżony o udział w zabójstwie partnerki, ale ponieważ nie było go w czasie tego zdarzenia w Berlinie, nie podstawiono mu zarzutów. Mimo to został uznany za moralnego sprawcę tego czynu i bardzo wielu Polaków, w tym własny brat, odwróciło się od niego. Faktem jest, że po śmierci Marty Przybyszewski nie poczuwał się do obowiązku opieki nad swoimi dziećmi z tego związku – chłopca przygarnęła pani Foerder, a dziewczynki zostały oddane do przytułku. Być może, gdyby Marta wiedziała, co się stanie z jej dziećmi, nie zrobiłaby tego ostatecznego kroku. Może myślała, że jeśli odbierze życie sobie i nienarodzonemu dziecku, Przybyszewski przejrzy na oczy i rzuci Dagny? Niestety, Stachu nie był człowiekiem honoru ani przykładnym ojcem, choć w pamięci rodaków zapisał się jako genialny artysta i charyzmatyczny lider bohemy.
Wierna marzycielka
Jak ciężko żyć ze słynnym artystą – prozaikiem, poetą, tłumaczem, lekarzem i publicystą – przekonała się Zofia Pareńska, żona Tadeusza Boya-Żeleńskiego, alter ego Zosi z „Wesela” Stanisława Wyspiańskiego. Małżeństwo zostało zaaranżowane, jak to często wtedy bywało, przez matkę Zofii. Młodzi pobrali się w 1904 roku i choć początkowo związek był namiętny, szybko okazało się, że para nie jest zbyt dobrze dobrana. Dziewczyna była marzycielką i romantyczką, młody doktor raczej twardo stąpał po ziemi i miał dość rozrywkową naturę, a już szczególnie czuły był na wdzięki pięknych pań. Żeleńscy mieszkali wtedy w Krakowie, który aż huczał od plotek o romansach młodego lekarza, między innymi ze skandalistką Ireną Krzywicką.

Zofia, upokarzana wiadomościami o kolejnych miłostkach męża, przez jakiś czas spotykała się z Rudolfem Starzewskim (alter ego Dziennikarza z „Wesela”), prawdopodobnie jej młodzieńczej miłości. Znosiła liczne zdrady i nie odeszła od Tadeusza, który traktował ją wtedy na poły jak gospodynię, na poły jak sekretarkę.
Nie może zatem dziwić fakt, że kiedy Zofia, lecząca nerwy i inne dolegliwości w Zakopanem, poznała tam w 1918 roku Stanisława Ignacego Witkiewicza – Witkacego, szalonego członka tamtejszej bohemy, nie potrafiła oprzeć się potężnej indywidualności tego ekscentrycznego artysty. Witkacy podobał się kobietom – był „łobuzem”, zupełnie nie przystającym do epoki, aroganckim i pełnym sprzeczności człowiekiem. Zofia straciła dla niego głowę. Od tej pory widywano ich na koktajlach, spotkaniach, wycieczkach, wystawach. Doprowadziła do tego, że Witkacy zamieszkał u Żeleńskich w Krakowie, przy czym Tadeusz, o dziwo, nie protestował, mimo iż podobno za tym zakopiańskim ekscentrykiem nie przepadał. Nie protestował także, gdy żona zdjęła ze ścian obrazy Stanisława Wyspiańskiego, a powiesiła prace kochanka. Jeden obraz Wyspiańskiego został jednak na ścianie w najznakomitszym pokoju – ten, w którym Zosia, już w ciąży, siedzi z rozpuszczonymi włosami, smutna i rozmarzona. Tadeusz ponoć uwielbiał go najbardziej ze wszystkich portretów małżonki. Po przeprowadzce do Warszawy Witkacy coraz rzadziej bywał na salonach u Żeleńskich, ponieważ zaaranżowano jego małżeństwo z Jadwigą Unrug, wnuczką malarza Juliusza Kossaka, ale do końca życia zostali z Zofią przyjaciółmi.
Na początku lat trzydziestych, gdy Tadeusz wraz ze swoją wielką miłością, Ireną Krzywicką, zajęty był działalnością publicystyczno-społeczną, m.in. zakładaniem klinik dla kobiet i propagowaniem świadomego macierzyństwa, Zofia związała się z wydawcą Wacławem Czarskim, ale nie opuściła męża. Wspierała go nie tylko słowem, ale przede wszystkim pracą sekretarską i edytorską, choć w głębi duszy cierpiała. Była jednak zbyt dumna, aby okazywać te uczucia publicznie.
Po wybuchu wojny Żeleńscy postanowili wyjechać z Warszawy z obawy przed aresztowaniem niepokornego pisarza. 4 września 1939 roku, na stacji kolejowej, miało miejsce ich ostatnie spotkanie. Rozdzielili się – on udał się do Lwowa, do jej siostry Maryny i męża, profesora Uniwersytetu Lwowskiego Jana Greka, ona trafiła do Włodzimierza Wołyńskiego, skąd po długich perypetiach powróciła do Warszawy. Irena Krzywicka wspomina, iż w 1940 skontaktowała się z nią, prosząc o pomoc (ukrywała się przed Niemcami), a ta „przygarnęła” ją do swojego mieszkania na ulicę Smolną. Potwierdza to relacje znajomych pani Żeleńskiej, iż była to kobieta o bardzo dobrym charakterze i wielkoduszna Dopiero po kilku latach Zofia dowiedziała się o losie męża – po zajęciu Lwowa Niemcy wśród wielu innych profesorów, doktorów i naukowców aresztowali jej krewnych oraz Tadeusza, po czym nad ranem 4 lipca 1941 roku zamordowali ich na Wzgórzach Wuleckich.
Zofia Żeleńska przeżyła wojnę. Zawsze lojalna i wierna, czuwała nad bogatą spuścizną literacką męża. Zmarła w 1956 roku w wieku 70 lat.
Piękna Pani z charakterem
Nie miała szczęścia w miłości pierwsza żona Józefa Piłsudskiego, Maria Koplewska primo voto Juszkiewicz, mimo iż uchodziła za niezwykłą piękność. Urodziła się prawdopodobnie w 1865 r.; w wieku 16 lat wyszła za mąż i urodziła córkę Wandę, ale małżeństwo unieważniono, więc gdy w lipcu 1892 roku Piłsudski wrócił z zesłania do Wilna, nie miała zobowiązań. Była już wtedy aktywną działaczką Polskiej Partii Socjalistycznej. Nazywano ją Piękną Panią/Damą i podobno Piłsudski rywalizował o jej przychylność między innymi z Romanem Dmowskim. Był tak zakochany, iż dla wybranki zmienił wyznanie z katolickiego na ewangelicko-augsburskie i poślubił ją w dniu 15 lipca 1899 roku. Małżonkowie zamieszkali w Łodzi, ale ze względu na konspiracyjny charakter działalności często zmieniali miejsca pobytu, aby w końcu osiąść w Krakowie.

(Źródło: pl.aleteia.org)
Kryzys w idealnym na pozór małżeństwie nastąpił po kilku latach, legenda głosi, iż z winy Marii, która lubiła rauty i spotkania towarzyskie, Józef natomiast do dusz towarzystwa nie należał. Nie do końca to była prawda. W maju 1906 roku Piłsudski poznał młodą działaczkę PPS, Aleksandrę Szczerbińską, z którą szybko się związał. Nie opuścił jeszcze wtedy Marii, która bardzo podupadła na zdrowiu, między innymi z powodu traumy po śmierci córki. Przez jakiś czas Maria musiała znosić to podwójne życie męża, który, przy jej kategorycznym sprzeciwie wobec ewentualnego rozwodu, żył to z nią, to z kochanką. W końcu małżonkowie rozstali się, ale nawet po odzyskaniu niepodległości Piłsudski, nie mając rozwodu, nie zamieszkał z Aleksandrą, choć doczekali się dwóch córek i cała Polska wiedziała o ich romansie.
Maria Piłsudska zmarła 19 sierpnia 1921 roku na serce; chorowała przedtem długo. Pochowano ją na Cmentarzu na Rossie w Wilnie. Józef Piłsudski nie przyjechał na jej pogrzeb, w zastępstwie wysłał brata, a już w październiku ożenił się z Aleksandrą, na powrót przechodząc na katolicyzm. Jego cyniczna postawa spotkała się z dużą dezaprobatą opinii publicznej.
Zazdrość i medycyna
Tragicznym w skutkach okazał się natomiast inny związek Józefa Piłsudskiego, o którym niewiele w zasadzie wiadomo, tak jest tajemniczy i niejasny. Przebywając w 1924 roku z żoną i córkami w sanatorium w Druskiennikach, marszałek pewnego wieczoru zasłabł i wezwano do niego lekarkę – zjawiła się doktor Eugenia Lewicka, kierownik parku klimatycznego, propagatorka zdrowego trybu życia i ruchu na świeżym powietrzu. Od tej pory Piłsudski jeździł do Druskiennik już bez rodziny (żonie nie przypadł tamtejszy klimat) i bardzo dużo przebywał w towarzystwie pięknej lekarki. Prawdopodobnie z jej namowy polecił powołanie w Warszawie Urzędu Wychowania Fizycznego i Przysposobienia Wojskowego/Centralnego Instytutu Wychowania Fizycznego, w którym Eugenia została zatrudniona jako pracownik naukowy. Przeniosła się do Warszawy i jej spotkania z Józefem Piłsudskim w wynajętym mieszkaniu na tyłach Belwederu stały się wręcz rytuałem. 15 grudnia 1930 roku wyjechali razem na Maderę, gdzie Eugenię Portugalczycy nazwali „żoną” marszałka. Lewicka wróciła z tej podróży wcześniej niż Piłsudski. Według przekazów, miała zaraz po przybyciu do Warszawy odbyć bardzo zapewne nieprzyjemną rozmowę z Aleksandrą Piłsudską – nie wiadomo, na jaki temat, ale w efekcie po powrocie Piłsudskiego z Madery kontakty marszałka i pani doktor zostały znacząco ograniczone.

Nic nie zapowiadało tragedii, która nastąpiła kilka miesięcy później. Według znajomych i kolegów z pracy Eugenia nie wyglądała na przygnębioną, snuła plany zawodowe na najbliższe lata, nie okazywała oznak depresji, dlatego szokiem dla wszystkich było, gdy 29 czerwca 1931 roku znaleziono ją nieprzytomną w jej gabinecie w Centralnym Instytucie Wychowania Fizycznego. Mimo natychmiastowej pomocy, nie udało się jej uratować – zmarła tego samego dnia w szpitalu. Przyczyną śmierci było zażycie zbyt dużej dawki środka nasennego. Piłsudski pojawił się na kilka minut na jej pogrzebie, po czym odjechał, zostało jednak wiele znakomitych osobistości, jak ówczesny premier Aleksander Prystor czy słynny Bolesław Wieniawa-Długoszowski. Bardzo uroczysta to była ceremonia, niezupełnie przystająca do pogrzebu skromnej lekarki – prekursorki zdrowego trybu życia.
W trójkącie uczuć
O niestałości męskiego uczucia boleśnie przekonała się Zofia Chylińska, żona wziętego poety Bolesława Leśmiana. Ta urodzona w 1885 roku w zamożnej rodzinie lekarskiej kobieta była utalentowaną malarką, studiowała w pracowni Wojciecha Gersona, u którego kształcili się tacy artyści jak Leon Wyczółkowski czy Władysław Podkowiński; jako bardzo młoda panienka miała już za sobą pierwszą wystawę. Około 1902 roku wyjechała na studia do Paryża, gdzie wśród tamtejszej bohemy poznała przez ich wspólną kuzynkę, Celinę Sunderland, Bolesława Leśmiana. Uczucie szybko zakwitło i młodzi zamieszkali razem, a następnie w 1905 roku pobrali się w Paryżu. Niewątpliwie stanowili parę pełną przeciwieństw: on – impulsywny choleryk, ona – spokojna i zrównoważona. Małżeństwo wydawało się idealne: najpierw urodziła się jedna córka, potem druga; Bolesław dużo publikował, zyskiwał uznanie, Zofia malowała i wystawiała swoje prace w galeriach, sytuacja finansowa rodziny była całkiem dobra. A jednak…
Zofia długo nie dostrzegała, że w życiu jej męża jest druga kobieta, owa wspólna kuzynka, Cecylia (w rzeczywistości ich romans rozpoczął się jeszcze przed poznaniem Chylińskiej przez Bogusława). Może nie chciała tego widzieć, choć widzieli to inni – wszak Cecylia towarzyszyła małżonkom we wspólnych podróżach do Włoch, Szwajcarii i Francji; podczas pierwszej wojny światowej często odwiedzała ich mieszkanie w Warszawie, a później w Łodzi.
W małżeństwie Leśmianów zaczęło się źle dziać, tym bardziej gdy poeta za pośrednictwem demonicznej Cecylii poznał lekarkę Teodorę Lebenthal, zwaną Dorą, swoją przyszłą największą miłość i muzę. Stało się to w 1917 roku, podczas wakacji Bolesława w Ilży, rodzinnym majątku Sunderlandów. Zupełnie stracił głowę dla tej pięknej i doskonale wykształconej kobiety, a ona podobno dla niego przeszła na katolicyzm, mając nadzieję na ślub. Romans rozgorzał płomienny, Bolesław słał Dorze erotyczne i namiętne wiersze, ale nie opuścił Zofii – prawdopodobnie nie chciał skandalu, ale też był to dla niego idealny układ – miał i żonę, i kochankę (a raczej kochanki, ponieważ nie przestał romansować z Cecylią), i nie musiał wybierać.
Po odzyskaniu niepodległości Leśmianowie wyjechali najpierw do Hrubieszowa, a później do Zamościa, gdzie Bolesław jako urzędnik państwowy objął notariat. Romans poety rozwijał się, rozwijała się też jego kariera. Zofia spełniała się jako żona i matka. Oboje byli jednak bardzo niefrasobliwi i nieprzewidujący, żeby nie powiedzieć: lekkomyślni, jeśli chodzi o sprawy finansowe. Wydawali spore sumy na wyjazdy do sanatoriów w kraju i za granicą, gdyż oboje cierpieli na gruźlicę, podstępną chorobą tamtych czasów.
Podobno Zofia wiedziała, że Bolesław ma kolejną kochankę (jako kobieta musiała dostrzec zmianę w zachowaniu męża), ale łudziła się, że nie jest to sprawa poważna. Starsza córka Maria Ludwika wiedziała jednak, co jest grane, i w 1925 roku pokazała matce list od Dory Lebenthal do ojca. Wtedy Zofia wpadła w gniew i zażądała rozwodu. Dramatyczna rodzinna opowieść głosi, iż Bolesław, postawiony pod ścianą, zagroził w samobójstwem. Wobec takiej postawy męża Zofia postanowiła złagodzić stanowisko. Niestety, zamiast docenić wielkoduszność żony, poeta zaczął krążyć między Hrubieszowem a Warszawą, gdzie Dora na salonach przyjmowała ówczesne elity artystyczne; nawet posuwał się do tego, iż grał rolę pana jej domu. Zofia znosiła to upokorzenie, choć wiedziała, że jej małżeństwo de facto nie istnieje.
W 1929 roku państwowa inspekcja wykazała ogromny deficyt w kasie notarialnej – okazało się, że zastępca Leśmiana, na którego tenże z bezgraniczną ufnością cedował uprawnienia, sprzeniewierzył bardzo dużą sumę pieniędzy. Leśmianowie musieli zacisnąć pasa, żeby spłacić długi. Podobno Dora postanowiła pomóc ukochanemu i jego rodzinie, sprzedając mieszkanie i majątek w Mławie, ale nie ma na to dowodów. Według rodzinnej legendy Leśmianów było raczej na odwrót: to Zofia dała mężowi rodowy brylant tudzież kolię celem spieniężenia i zapłaty długów, a Bolesław wprawdzie biżuterię sprzedał, ale pieniądze przekazał w całości Dorze, co stało się powodem wyprowadzki Zofii do Łomży. Z powodu ułomności ludzkiej pamięci nie do końca wiadomo, co jest prawdą.
Do Warszawy Leśmianowie wrócili w 1935 roku. Mimo różnych przeciwności Zofia pozostała towarzyszką i wsparciem Bolesława Leśmiana do jego śmierci w listopadzie 1937 roku, choć ten nie wyrzekł się swojej muzy Dory i do końca uważał ją za miłość swojego życia. I znowu niesprawdzona legenda głosi, iż Dora nie dopuściła do udziału w kondukcie żałobnym Zofii i jej córek. Nie wiadomo, czy panie pogodziły się; wiadomo natomiast, że gdy ich wspólna kuzynka i dawna kochanka Bolesława Cecylia Sunderland w 1940 roku uciekła z warszawskiego getta, znalazła schronienie w warszawskim mieszkaniu wielkodusznej Zofii. Obie przeżyły wojnę – Cecylia zmarła w 1956 roku w Iłży, Zofia w 1964 na emigracji w Argentynie. Dorze przypadł najbardziej tragiczny los. Po ucieczce z getta trafiła razem z Cecylią do Iłży, a następnie wróciła do Warszawy. Została zatrudniona w szpitalu Św. Ducha, gdzie pracowała do stycznia 1941 roku, kiedy to zaraziła się od pacjentów tyfusem i zmarła, unikając w ten sposób śmierci z rąk Niemców lub wywiezienia do obozu.
Wszystkie przedstawione powyżej kobiety zostały w pewnym momencie porzucone lub poniżone przez mężów i kochanków, i musiały spojrzeć prawdzie w oczy: nie były jedynymi miłościami swoich mężczyzn. Trudno powiedzieć, co powodowało, iż mimo wszystko przy nich trwały, lojalne do końca – bezwarunkowe uczucie, obawa przed zmianą statusu materialnego i ostracyzmem społecznym, strach przed samotnością w świecie zdominowanym przez męski punkt widzenia? A może też szczypta złośliwej determinacji, żeby nie dać „tej drugiej” zwyciężyć? Być może wszystko to razem. Nie ulega jednak wątpliwości, że życie tych mężczyzn byłoby zupełnie inne bez ich wsparcia i miłości, a także lojalności i wiary ich wielki talent.
Paulina Sygnatowicz, Marta Foerder, skazana na tragedię, http://polskiemuzy.pl/marta-foerder-skazana-na-tragedie
Kotlińska Krystyna, Stachu, jego kobiety, jego dzieci, Kraków 1978.
https://www.granice.pl/publicystyka/panny-w-cieniu-wesela-maria-zofia-i-eliza-parenskie/892/1
http://www.obliczakultury.pl/publicystyka/felietony-i-eseje/2545-kobiety-boua-2-zofia-parenska
http://weekend.gazeta.pl/weekend/1,152121,20998581,wszystkie-kobiety-lesmiana-zlizuje-brudziki-z-twoich-nozek.html
https://www.tvn24.pl/magazyn-tvn24/marszalek-i-blekitnooka-lekarka-co-sie-wydarzylo-tamtej-zimy-na-maderze,131,2336
Malinowski L., Miłości Marszałka Piłsudskiego, Warszawa 1997
https://www.podkowianskimagazyn.pl/nr45/lesmianowa.htm