Rzeź Woli
1 sierpnia 1944 r. wybuchło Powstanie Warszawskie. Tego samego dnia Adolf Hitler wydał rozkaz zniszczenia Warszawy i wymordowania jej ludności.
„Każdego mieszkańca należy zabić, nie wolno brać żadnych jeńców. Warszawa ma być zrównana z ziemią i w ten sposób ma być stworzony zastraszający przykład dla całej Europy”.
W pierwszych dnia sierpnia 1944 r. zamordowano na Woli w Warszawie kilkadziesiąt tysięcy kobiet, mężczyzn i dzieci. Rzeź Woli była jedną z największych niemieckich zbrodni popełnionych w czasie II wojny światowej. Był to początek planowanej eksterminacji całej ludności Warszawy.
W związku z tymi tragicznymi wydarzeniami publikuję fragment książki Piotra Gursztyna pt.: Rzeź Woli. Zbrodnia nierozliczona

Tego dnia rano [5 sierpnia] daleko od linii walk, na peryferyjnych ulicach, które nie widziały nawet jednego powstańca, zaczynał się dramat. Zjawili się tam żołnierze, którzy mieli wykonać rozkaz Hitlera o zrównaniu Warszawy z ziemią i wymordowaniu jej mieszkańców – Warschau wird glattrasiert! Szli od zachodnich peryferii w kierunku centrum. Wyglądało to tak, jakby początkiem ich „pracy” były drogowskazy z napisem „Warszawa” stojące u jej zachodniej granicy.
Mieszkańcy jednego z domów przy ul. Sowińskiego ocaleli dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności. To ulica położona najbardziej na zachód, tuż przy ówczesnej granicy miasta, kilka kilometrów od centrum Woli – na tyle daleko, że nawet pogoda tu była inna. Nad centralna częścią dzielnicy świeciło piękne słońce, tu padał wtedy ciepły letni deszczyk. Dom Sowińskiego 14 b – skromna jednopiętrowa kamieniczka - był położony na uboczu. Krótko po śniadaniu wpadło kilkudziesięciu żołnierzy obwieszonych taśmami z amunicją i granatami: Niemcy i ich wschodni kolaboranci. Wbiegli do mieszkań i wśród strzałów, krzyków, rabowania cennych przedmiotów, wygnali przerażonych mieszkańców pod ścianę domu. Ludzie stali już pod murem, czekając na śmierć – wśród nich 12 letni Jerzy Janowski, jego 10-letnia siostra Janina i ich mama Czesława – gdy zobaczyli biegnących jakichś dwóch innych Niemców. Ci strzelali w powietrze i coś krzyczeli. „Oddział szturmowy już repetował broń. To był cud. Niemców z posterunku wezwała na pomoc nasza sąsiadka, Władka Rawska. Mówiła po niemiecku i znała tych oficerów. Uratowała nam życie” - wspominał po latach Jerzy Janowski. Wezwani przez sąsiadkę żołnierze od dawna stacjonowali na Woli jako ochrona kolei. Wspomniana kobieta o nazwisku Rawska znała ich i szczęśliwie zdążyła ich w porę sprowadzić.
Mama Wojtka Łojkowskiego usłyszała, że płonie drewniany dom z ich sąsiedztwa. A mama mówi: „To idziemy ratować” - chwyciła konewkę i wyskoczyła. Słyszymy trzask, jeden strzał, drugi strzał, trzeci strzał, i pani Sikorowa mówi: „Ta, co wyskoczyła zabita”. My jesteśmy w korytarzu, a mama leży za domem, pod domem. Babcia zaciągnęła chłopca do piwnicy domu którą on we wspomnieniach nazwał schronem. Piwnica nie mogła być duża, bo zmieściło się tam około dwudziestu osób i nie było miejsca dla następnych. Na podwórko co jakiś czas zaglądali Niemcy. Ukrywający się ludzie drżeli na myśl, że żołnierze wrzucą granaty do ich piwnicy. Jeszcze tego samego dnia Wojtek z babcią zaczęli uciekać bocznymi ulicami, przez ogrody i pola. Już wiedzieli, że czeka ich śmierć, jeśli nie uciekną. Na miejscu zostali ludzie zniedołężniali. Jedna pani gospodyni siedziała, ona miała chore nogi. Mówi: „Ludzie, uciekajcie stąd, bo was zabiją, tu wszystkich zabijają”. Mówię: „A pani?” Mówi: „Ja tu już zostanę, bo ja nie mogę chodzić”. Została i rzeczywiście zabili ją. Wojtek chciał wracać, aby zobaczyć co stało się z mamą. Zatrzymała go babcia. Schronili się w miejscowości pod Warszawą. Kilkanaście dni później, około 20 sierpnia Wojtek uciekł do Warszawy, na Wolską. Nie znalazł mamy, tylko konewkę, z którą wybiegła gasić płonący dom. Siadł na ulicy i płakał.
19-letni Jan Kopeć ukrywał się, wraz z wieloma innymi osobami, na plebanii kościoła św. Wawrzyńca.

Już 4 sierpnia wieczorem pojawili się tam Niemcy i przeszukali teren. Nikomu nic się nie stało, ale wszyscy noc woleli spędzić w piwnicy pod plebanią. 5 sierpnia około godziny 10 przyszli żołnierze z kolaboracyjnej wschodniej jednostki i zaczęli wrzucać granaty przez piwniczne okienka. Ukrywającym się nic się nie stało, bo przed wybuchami i odłamkami uchroniły ich wewnętrzne przepierzenia. Ludzie byli nieświadomi tego, co ich czeka, wiec postanowili wyjść i dobrowolnie oddać się w ręce Niemców. Liczyli na to, że skoro są cywilami, to nic złego im się nie stanie. Pierwsza wybiegła siostra zakrystianka Anna Wójcicka. Została zastrzelona na miejscu. Za nią wychodziła Janina Franaszek, żona właściciela słynnej fabryki materiałów fotograficznych przy ul. Wolskiej. Była w zaawansowanej ciąży i trzymała na rękach półrocznego synka Pawełka. Najpierw zginęło dziecko, a po nim zrozpaczona matka. Patrzę – ona się wycofuje i mówi: „Moje dziecko nie żyje, to i ja nie mogę żyć” - i znów daje krok do przodu – wspominał Kopeć. Następny zginął wujek Kopcia, 33 letni Edward Gaszkowski, pracownik kancelarii parafialnej. Kopeć szedł tuż za nim, cofnął się i zdążył go jeszcze wciągnąć do piwnicy, ale postrzał w brzuch był śmiertelny. Reszta ludzi też cofnęła się w głąb piwnicy, a żołnierze niespodziewanie odeszli. Po chwili spokoju proboszcz ks. Mieczysław Krygier stwierdził, że musi wyjść, aby odprawić Mszę świętą. Chciał też zanieść jedzenie dla trzech malarzy, którzy odnawiali kościół i których wybuch Powstania zaskoczył na Woli. Mężczyźni ukryli się na kościelnym poddaszu. Razem z proboszczem poszedł zakrystian Antoni Wójcicki. Natknęli się na żołnierzy i zostali zastrzeleni. W miejscach dla nich symbolicznych: zakrystian w zakrystii, ksiądz przy ołtarzu. Miał na sobie czerwony ornat, bo zaczął już odprawiać mszę. Pozostałe kilkanaście osób nadał ukrywało się w piwnicy. O godzinie 16 przyszli Niemcy i wyciągnęli wszystkich na podwórze. Stał już tam przygotowany karabin maszynowy. W grupie znajdował się sufragan diecezji pińskiej 63-letni bp Karol Niemira, który w czasie okupacji mieszkał przy parafii św. Wawrzyńca. Biskup udzielił wszystkim rozgrzeszenia w obliczu śmierci. Do egzekucji nie doszło, bo pod przykościelną bramę podjechał samochód z trzema Niemcami – wezwali jednego z tych, którzy mieli rozstrzeliwać. Po krótkiej rozmowie oddział odszedł z terenu kościoła. Niedoszłe ofiary pozostały na miejscu. Biskup Niemira został ciężko pobity: „(…) okrutnie skatowany (mówił nam, że prosił, żeby Go zabito,, ale celowo tego nie zrobili, zmuszali Go żeby patrzył na śmierć innych), bez przerwy biegał , pomagał innym – wspominała jedna z kobiet zapędzonych przez Niemców do kościoła św. Wawrzyńca.

Kilkadziesiąt metrów dalej od kościoła św. Wawrzyńca stoi cerkiew pw. św. Jana Klimaka. Obok niej rozciąga się rozległy teren cmentarza prawosławnego. Przy otaczającym cmentarz wale Niemcy rozstrzelali 16 granatowych policjantów i dwie osoby cywilne. Byli to funkcjonariusze z XXII komisariatu mieszczącego się przy ul. Wolskiej. Kilka osób, które przeżyły rzeź, twierdziło potem, że część policjantów stawiała zbrojny opór Niemcom. Mieczysław Miniewski, Polak zagnany przez Niemców do palenia zwłok pomordowanych, zeznał po wojnie, że wynosił zwłoki z komisariatu. Według niego widoczne rany mogły wskazywać na to, iż policjanci zginęli w walce. Czy tak było?
Raczej nie, bo nie ma żadnego niemieckiego ani też polskiego źródła, które by mówiło o walce w tej części Woli. Kilkanaście lat po wojnie w sprawie mordów na Woli był przesłuchiwany w RFN były niemiecki żandarm Ebert. Zapytany o egzekucję, zeznał co widział: „(…) na podwórzu kościoła położonego na lewo od ulicy SS-mani mieli zastrzelić 10 do 20 policjantów; nie wie kto wydał rozkaz; widział też, jak później poległy wachmistrz plutonu zastrzelił kobietę z kilkorgiem dzieci”. Kościół położony na lewo – patrząc od wjazdu do Warszawy, skąd przybył Ebert i jego kompani – to świątynia św. Wawrzyńca. W tym fragmencie zeznanie byłego żandarma brzmi wiarygodnie.
Jeszcze przed południem żołnierze niemieccy odkryli ludzi chroniących się w podziemiach cerkwi, gdzie ukrywała się wraz z innymi rodzina Kępińskich. Rozbili szyby piwnicznych okienek, wsunęli lufy karabinów i kazali wyjść. Pierwszy szedł stary Kępiński. Na samym końcu 11-letni Wiesław z matką niosącą na rękach małego Sylwusia: „(…) pamiętam, że matka mówiła czy głośno, czy cicho, czy normalnie: „Zabiją nas. Zabiją nas. Zabiją nas. Wiesio liczył kroki – od wyjścia z cerkwi do miejsca śmierci było dokładnie sto. Doprowadzono ich do chodnika biegnącego wzdłuż starego rowu fortecznego. Obok stał już wycelowany karabin maszynowy. Zanim padły strzały Wiesław, korzystając z tego, że był na samym skraju całej grupy, rzucił się do ucieczki. Wbiegł na wał. Niemcy strzelali za nim, ale nie z broni maszynowej, tylko ręcznej. Dostał jeden postrzał. Kula przeszła centymetr obok kręgosłupa, lecz nie uszkodziła żadnych organów ani kości. Przewrócił się i sturlał na drugą stronę walu. Podejrzewał – opowiadając po wojnie – ze to mogło go uratować. Niemcy mogli myśleć, że trafili go śmiertelnie. Z początku nie czuł rany. Wstał i pobiegł. Ukrył się w starym grobowcu, wystraszył się jednak tego miejsca i pobiegł dalej. Zaczął słabnąć, odkrył, że pasek zesztywniał mu od zakrzepłej krwi. Wyrzucił zesztywniałą od skrzepłej krwi bluzę. Przebiegł przez cały cmentarz i ujrzał dwie kobiety spokojnie chodzące po swojej posesji. „Jest domek jednorodzinny murowany, studnia czerpana, jakieś dwie panie chodzą po ogródku. Tam egzekucja, a tutaj cisza, nic się nie dzieje, zupełnie inny świt. Jedna z nich obmyła go z krwi i obandażowała swoim fartuchem. Poszedł dalej. Zobaczył dwóch umundurowanych Niemców i jakiegoś cywila z nimi, wychodzących z terenu cmentarza. Położył się na polu pomidorów. Rozglądali się, co wyglądało jakby go szukali. „Zawrócili i poszli. Wtedy tak opuściłem głowę, aby odpoczęła od patrzenia, bo to wszystko są sekundy, minuty. Przed swoją twarzą zobaczyłem pomidor, który spadł, dojrzały, cieplutki. Ta scena zawsze mnie bardzo wzrusza, Wziąłem ten pomidor i zacząłem go jeść. Dopiero ten moment uświadomił mi, że to wszystko jest rzeczywiste”. Później wstał i zaszedł do jednego z pobliskich domków - tam został nakarmiony i poszedł dalej. „Domek z ogródkiem, ludzie mieszkają normalnie, piesek szczeka, nic złego się nie dzieje, żadnych Niemców „ - wspominał. To zadziwiające, ale w rzeczywiści kilkaset metrów od głównej arterii, ul. Wolskiej, którą przemieszczali się Niemcy, mieszkańcy uniknęli rzezi. Tam, w jednej z bocznych uliczek, mieszkały dwie znajome kobiety, z których jedna była matką chrzestną Wiesia. Pozostał u nich przez dziesięć dni. Kilkaset metrów od miejsca, gdzie została wymordowana jego cała rodzina. Później przeniósł się do ciotki pod Warszawę, gdy mieszkańcy tej uliczki opuścili domy w obawie, że Niemcy przypomną sobie o nich i zabiją ich tak samo jak innych na Woli.
(…) Na dziedzińcu cerkwi życie straciło wielu mieszkańców okolicznych domów, duchowni prawosławni i ich rodziny. Wśród nich ważna postać polskiego prawosławia – proboszcz tej parafii ks. archimandryta Teofan Protasewicz i jego rodzina- 5-letni syn Mikołaj i 34 –letnia żona Zenaida; wikary ks. Antoni Kalisiewicz z żoną, córką i synem, 70-letnia wdowa po protoprezbiterze Antonina Teodorowicz i jej córka, ceniona malarka, Helena Teodorowicz-Karpowska, która w czasie wojny działała w Biurze Informacji i Propagandy AK. Niemcy nie oszczędzili nawet dzieci z sierocińca prawosławnego. Zginęło ich tam około dwudziestu (pojawiła się też liczba stu zamordowanych sierot).

P. Gursztyn, Rzeź Woli. Zbrodnia nierozliczona, Warszawa 2014